Crisstimm

 
registro: 14/12/2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Pontos144mais
Próximo nível: 
Pontos necessários: 56
Último jogo

Wiśniowy grzebień

Na mamę Madzi mówili we wsi - latawica. Latała za Antkiem Skowrońskim, Stachem Połabskim, za Waldkiem Odrowąsem z sąsiedniej wsi i za większością letników, jacy pojawiali w sezonie. Tak, po prawdzie mama Madzi robiła maślane oczy do każdego, kto nosił spodnie i był choć trochę wyższy od niej. Pierwszego bachora urodziła, gdy miała siedemnaście lat, ale zmarło zaraz po porodzie, potem jeszcze dwoje i Madzię. Po Madzi coś się w niej popsuło, dostała krwotoku, wylądowała w szpitalu i dowiedziała się, że więcej dzieci mieć nie będzie.
- Dobre i to - skwitowała ze śmiechem - kłopot z głowy.
Jej matka również odetchnęła z ulgą, bo nie miała sił wychowywać więcej wnuków. Wzięła do siebie dwoje starszych, a mała Madzia została z matką i jej kochasiem. Zamieszkały w jego domu, trzy wsie dalej. Bił je obie po pijaku, tyle, że gdy wytrzeźwiał matkę przepraszał, a córkę nie. Nie lubił Madzi, mała to wyczuwała. Udawał czasem, że jest inaczej, kupował cukierki i lody, głaskał po głowie i mówił, że wyrośnie z niej fajna dziewucha. Jednak, gdy ją kopał i okładał pięściami po ramionach, to aż syczał przy tym z lubości. Nawet, gdy był trzeźwy zdarzało mu się trzepnąć ją w ucho, ot tak sobie, żeby nie wyjść z wprawy.
- Zostaw małą - upominała go konkubina, ale niezbyt mocno, bo bała się go rozzłościć.
- Wkurza mnie bachor, kręci się i powietrze psuje. Z kim taką szkaradnicę zrobiłaś?
- Nie twój interes. Madzia! Wynocha przed dom.
I Madzia szła sobie, gdzie ją nóżki niosły. Czasem do sąsiadki, która dała szklankę mleka, gdy miała dobry humor, czasem na łąkę, czasem w pola, czasem na drogę - przed siebie, a czasem chowała się do psiej budy. Kiedyś mieszkał tam Borys, mieszaniec wilczura, ale kochaś matki po pijaku zarąbał go siekierą, bo za głośno szczekał. Dziewczynka kładła się na posłaniu psa i zasypiając prosiła go, by nie gniewał się, iż zajęła jego miejsce.
Potem kochasia matki zabrali do więzienia, a te dwie bidy, jego rodzina wyrzuciła z domu. Trafiły do babki, ta jednak kategorycznie odmówiła przyjęcia ich na dłuższy czas.
- Ledwo wiążę koniec z końcem z tamtą dwójką, a teraz jeszcze ty z następną gębą do wyżywienia. Nie dam rady. Radź sobie sama.
No i mama Madzi poradziła sobie po swojemu. Znalazła następnego. To nic, że starszy od niej o prawie trzydzieści lat, że brudas, mruk i dziwak, najważniejsze że wziął je do siebie. Mieszkał na skraju wsi, pod lasem, w małej, drewnianej chatce z jedną izbą, w której mieścił się i salon i kuchnia i sypialna, a gdy zaszła potrzeba to i toaleta i łazienka.
Mama zrobiła Madzi posłanie pod jedną ze ścian, ustawiła obok stołeczek, na którym ułożyła jej ubranka i powiedziała, że odtąd to ich dom, zanim nie znajdzie czegoś i kogoś lepszego. W chałupie pachniało stęchlizną, panowały przeciągi i biegały myszy. W nocy Madzia słyszała posapywania i poświstywania, czasem pojękiwania matki, a częściej jej śmiech i szyderstwa i ciche tłumaczenia mężczyzny. We dnie matka szła, w sobie tylko wiadome miejsca, najczęściej to do knajpy w sąsiedniej wsi, a gospodarz do pracy w polu i obejściu. Madzia zostawała sama z myszami, brudem i stęchlizną. Wieczorem mężczyzna zawsze wracał, mama Madzi nie zawsze.
Jednak to był dobry czas. Nowy facet mamy nigdy nie uderzył Madzi, pamiętał, że musi jeść i pić, o czym zapominała jej matka i pozwalał zadawać tyle pytań, ile dusza zapragnie, choć sam milczał i rzadko odpowiadał na nie. Kiedyś kupił dziewczynce grzebień.
- Masz rozczochrańcu, zrób wreszcie porządek z kudełkami.
Madzia miała jasne, mocno kręcone włosy i często robiły jej się kołtuny. Matka nie miała cierpliwości do ich rozczesywania, ciągnęła je i szarpała, a Madzia krzyczała i płakała. Kończyło się zawsze ogromną awanturą i gdy tylko dziewczynka nauczyła się jako tako czesać sama, matka nie tknęła już jej włosów.
Grzebień był prześliczny, czerwony, z mnóstwem delikatnych, drobnych ząbków i gdy Madzia po raz pierwszy dostała coś tylko dla siebie, zaniemówiła i zastygła w bezruchu.
- Bierz jak dają - wysyczała matka - i podziękuj.
Sama jednak nie podziękowała za "gościnę", gdy trafiła na coś i kogoś lepszego. W dniu, w którym się wyprowadziły stamtąd, ułamał się pierwszy ząbek grzebienia.
Matka "znalazła" Leszka i jego dom. Właściwie to niecały dom, a tylko pokój, bo Leszek mieszkał u swojej matki. Madzia nie mogła zamieszkać z nimi, więc dla niej uszykowano osobne pomieszczenie, komórkę koło kuchni. Było tam okienko, tyle że malutkie i wysoko i dziewczynka musiała stawać na krześle i wspinać na paluszki jeśli chciała przez nie wyjrzeć. Robiła to często, bo miała stamtąd widok na sad, na trzy drzewa wiśni. Nazwała je Agatka, Zuzia i Wojtek i uznała za najlepszych przyjaciół.
Matka Leszka była wrednym babsztylem. To prawda, że raczej żadna kobieta nie cieszyłaby się z takiej wybranki dla syna jak mama Madzi, ale ona nie mogąc zbyt jawnie okazywać jej niechęci, złość skupiła na dziewczynce. Wyzywała ją od bękartów, biedoty, czarcich pomiotów i małych lafirynd. Zamykała w piwnicy i straszyła, że dopadnie ją umarlak z bagien. Gdy matka Magdy z kochankiem balowali na kolejnej popijawie, albo zaszywali się na cały dzień w swoim pokoiku, kobieta dawała upust swoim fantazjom wychowawczym. Kazała małej stać nieruchomo na baczność z książką na głowie i gdy ta po jakimś czasie zaczynała się wiercić, strącając rzecz, waliła ją po głowie tym tomiskiem i wrzeszczała wprost do ucha najgorsze obelgi jakie znała. Ciągnęła Madzię za uszy, potrząsała i biła
drewnianą łyżką po dłoniach, za to że z brudnymi rączkami siada do stołu.
- Kurewski pomiot kurewskiej suki! Do czego to doszło, że muszę takiego bękarta u siebie w kuchni tolerować?
Dziewczynka uciekała do sadu. Biegła wprost w ramiona Agatki, Zuzi i Wojtka. Obejmowała raz po raz pień każdego z nich i płakała przytulona do ich szorstkiej skóry. Łzy wycierała w liście, całowała gałązki i pocieszona spokojem drzew wracała do komórki przy kuchni.
W tamtym czasie ułamała dwa następne ząbki czerwonego grzebienia. Każdy pochowała w ziemi, usypując zgrabny kopczyk i śpiewając jedyną piosenkę jaką znała:
Stoi różyczka
W czerwonym wieńcu,
My się kłaniamy
Jako książęciu.
Ty różyczko dobrze wiesz,
Dobrze wiesz, dobrze wiesz,
Kogo kochasz, tego bierz,
Tego bierz.

Jednego razu bawiącą się przy drodze zasmarkaną, brudną dziewczynkę wypatrzył wracający od parafianina ksiądz.
- Dziecko, a czyjaś ty.
- Niczyja.
- Bój się Boga, co wygadujesz, jak to niczyja? Gdzie mieszkasz? Jak masz na nazwisko? Możeś ty od Grabowskich? Nie? Od Stajszczaków zza rzeki? Też nie? No powiedz, od kogo ty jesteś?
Mała tylko potrząsała głową.
- Jestem od wisienek.
Nie doczekawszy się sensownej odpowiedzi, wziął ją na plebanię i poprosił gosposię by umyła, uczesała, nakarmiła i delikatnie wypytała dziecko.
Madzia chętnie opowiedziała o sobie, ale ksiądz z gospodynią nadal niczego konkretnego się nie dowiedzieli, bo mówiła o czerwonym grzebieniu, o Agatce, Zuzi i Wojtku, nawet o budzie psa Borysa, ale ani słowa o matce i jej kochasiu. Gosposia księdza wyszła zniecierpliwiona paplaniną, by wrócić po godzinie i wyszeptać duchownemu na ucho, czego się dowiedziała we wsi.
Madzia wszystko usłyszała dokładnie, pomimo iż dorosłym się zdawało, że zachowują dyskrecję.
- To córka tej latawicy, co od wiosny zamieszkała z Leszkiem Obarczką. Dziecko ma jakieś pięć, sześć lat i jest kompletnie zaniedbane, wręcz można powiedzieć, że na wpół zdziczałe. I proszę księdza, trzeba będzie natychmiast sprawdzić czy jakiś wszy nie przywlekła, albo i czego gorszego... Nie wiem co tam się wyrabia u tych Obarczków, ale moim zdaniem opieka społeczna powinna już dawno się zainteresować się tą smarkulą...
Dalej Madzia nie słyszała. Wymknęła się z plebani i pobiegła prosto do sadu. Przytuliła się do Agatki, potem poszła szukać pocieszenia u Wojtka. Uspokojona już, pogłaskała jeszcze Zuzię i po cichu wróciła do swojej komórki. Wyjęła czerwony grzebień i zaczęła rozczesywać delikatnie włosy. Potem długo siedziała wpatrując się w niego, aż sama wyłamała kolejny ząbek.
Opieka społeczna zareagowała na zgłoszenie i pewnego dnia pojawiła się pani w zielonym żakiecie i mama Madzi zaprosiła ją, do swojego pokoju. Potem zawołały Madzię. Weszła nieśmiało, rzadko przebywała w tym pomieszczeniu, a dodatkowo onieśmielała ją obca osoba. Zadawały jej pytania, jednak dziewczynka zacięła się, spuściła głowę i uparcie milczała. Matka najpierw uśmiechała się zachęcająco, potem upomniała delikatnie, na koniec skrzyczała, a gdy pani wyszła, zbiła.
- Jak nie trzeba to trajkocze małe gówno jak najęte, aż człowieka głowa boli, a jak co do czego, to zamknie gębę na kłódkę i nic. No i dobrze, niech mi ciebie zabiorą. Po cholerę mi taki niewdzięczny bachor? Zabiorą cię do złych ludzi i dostaniesz za swoje! A teraz wynoś się! Zejdź mi z oczu paskudo!
Do jej krzyku dołączył wrzask matki Leszka:
- Święci Pańscy, tego brakowało, żeby sąsiedzi się dowiedzieli, że z opieki u nas byli! Czegoś takiego w tym domu nie było! Czego się doczekałam?! Niech no tylko Leszek wróci, wszystko mu opowiem.
Tego wieczoru Agatka powiedziała jej, że niedługo trzeba będzie się rozstać, Wojtek i Zuzia przytaknęli kołysząc gałęziami. Na wytarcie łez poszło wiele listków.
Zanim przyszło zawiadomienie, o tym jaką decyzję podjęła pani kurator, mama Madzi znów pożarła się z matką Leszka, pobiły się i ta druga wylądowała w szpitalu ze złamanym obojczykiem. Leszek, który znalazł się między młotem a kowadłem, wybrał więzy wsi i wygnał konkubinę wraz z córką ze swego domu i ze wsi.
Jeszcze tylko na odchodnym, zdążyła Madzia wyrwać swą rączkę z uścisku matki i pobiec do sadu. Wiśnie miały już małe, twarde, zielone owoce i promieniały urokiem dojrzewania. Dziewczynka przytuliła się kolejno do każdego z drzewek, potem wyjęła z kieszonki grzebyk, wyłamała trzy ząbki i wsunęła każdemu po jednym w ziemię tuż przy pniu.
Kiedy opuszczały wieś, mijały plebanię i księdza siedzącego na ławce. Ukłonił się sztywno mamie Madzi, jednak jej samej nie odpowiedział nawet spojrzeniem. Wstał, odwrócił się i wszedł do domu.
- Cholerny klecha, niech mu... - Mama Madzi zmełła przekleństwo w ustach.

Wylądowały znów u babci. Ta, choć bardzo niechętnie, przyjęła je.
- Mała powinna iść do szkoły od września.
- No właśnie - przytaknęła mama Madzi - powinna i dlatego lepiej, żeby została z tobą. Ja pojadę do miasta, zacznę pracować i przysyłać pieniądze.
Długo jeszcze dyskutowały tego wieczoru, Madzia słyszała szmer ich głosów, gdy zasypiała u boku siostry.
Właściwie nie znała swojego rodzeństwa, a i ono nie czuło bliskości młodszą siostrzyczką. Brat skończył już piętnaście lat i od tego roku miał zamieszkać w internacie przy szkole, siostra, Asia trzy lata starsza od Madzi, kompletnie nie pojmowała małej i nie rozumiała, dlaczego ma z nią dzielić łóżko. Leżały razem i Magda próbowała opowiedzieć o swoim życiu, kochasiach matki, budzie psa Borysa, księdzu i przyjaciołach z sadu, tylko o czerwonym grzebieniu nie wspomniała ani słowem.
- Co ty bredzisz? Drzewa to twoi kumple? Głupia jesteś i niedorozwój - skwitowała siostra i odwróciła się na drugi bok.
Madzia wyjęła spod poduszki swój skarb. Kolor przybrudził się, wyblakł, a wyłamane ząbki sprawiały, że grzebyczek wyglądał żałośnie. Dziewczynka delikatnie trącała paluszkiem pozostałe czerwone pałeczki.
Stoi różyczka
W czerwonym wieńcu,
My się kłaniamy
Jako książęciu...

- Zamknij się, daj spać - upomniała ją siostra.

Matka wyjechała do miasta.
- Tu mi kaktus wyrośnie, jak ta lafirynda prześle jakiekolwiek pieniądze - skwitowała babka i miała rację.
Madzia poszła do szkoły, do zerówki. Uczyła się niezbyt dobrze, ale dawała sobie radę. W domu babka choć wyzywała niemiłosiernie, opiekowała się dobrze dziećmi i co najważniejsze - nie biła. Czasami dostawała mała kuksańca od siostry, ale nie bolało zbyt mocno i było całkiem znośne. Jedynie brakowało Agatki, Wojtka i Zuzi. Wiedziała już, że ich owoce, gdy dojrzeją mają piękny czerwony, niczym jej grzebień gdy był nowy, kolor i kwaśno-cierpki smak z odrobiną słodyczy, który czynił je wyjątkowymi. Uwielbiała wiśnie, ich kształt, barwę, sok, posmak.
Szukała wśród drzew nowych znajomości, ale żadne nie chciały się z nią zaprzyjaźnić.
Matka przyjechała do nich dwa razy. Raz, ze swoim nowym facetem, pochwalić się miastowym przed rodziną i wsią i pokazać mu Madzię.
- Za duża - powiedział tamten, gdy ją zobaczył.
- W sam raz - zachęcała go matka uśmiechem - popatrz, nie trzeba będzie bawić się w pieluchy i inne takie tam bzdury... A córeczka w sam raz na kolana tatusia.
- Za duża - upierał się kochaś - chcę małe dziecko, chcę wychować je po swojemu.
I odjechali.
- Na mnie nawet nie spojrzeli - skwitowała żałośnie Asia.
Wieczorem Madzia wyłamała ząb z grzebienia, ten z boku, jeden z dwóch najważniejszych.
Drugi raz przyjechała matka sama. Wychudzona, żałośnie sponiewierana i postarzała. Wtedy miała już Madzia osiem lat i beznamiętnie patrzyła na tę wynędzniałą, obcą jej istotę.
- Byłam w szpitalu - tłumaczyła się matka - nie miałam dokąd pójść, gdy mnie wypuścili...
Długo jednak nie zagrzała miejsca w ich domu, jak tylko jako tako doszła do siebie, znów wyfrunęła w świat.
Madzia popatrzyła na swój biedny grzebyczek - szkoda ząbka na taką okazję.

Jednego razu, w maju, wracała samotnie z swojej popołudniowej wędrówki po wiosce. Szła drogą, ze spuszczoną głową, szurając nóżkami, wzbijając tuman kurzu i mrucząc pod nosem ulubioną piosenkę. Nie wiadomo czy nie słyszała, czy raczej nie spodziewała się tego, że samochód zbyt szerokim łukiem weźmie zakręt. Gdy ją znaleźli leżała brudna, z włosami w nieładzie i trzema gałązkami wiśni zaciśniętymi w dłoni. Nie miała nawet jakiś szczególnych zadrapań i wyglądała jakby niespodziewanie usnęła na poboczu. Nie odzyskała przytomności. Nigdy nie stwierdzono kto ją potrącił, choć po wsi gadano, że Antek Skowroński dziwnym trafem jakoś tak w tym czasie zahaczył o bramę garażową i musiał oddać auto do naprawy.
Babka i Asia porządkując rzeczy po Madzi natknęły się na czerwony przedmiot.
- Bleee, obrzydlistwo. Co to w ogóle jest? - obruszyła się siostra.
- Grzebień, tyle, że stary i popsuty, chyba nawet czesać się nim nie da... Czemu ona to trzymała? Dziwne dziecko. Właściwie trudno cokolwiek powiedzieć o niej, chyba tylko że nie znałam nikogo, kto tak jak ona, umiał zjeść ze trzy kilo wiśni na raz i nie porzygać się.

Pamięci wszystkich Madzi świata.